Bożena....
Zacznę od szczerego przyznania się, że nie jestem fanem Harrego Pottera i nie lubię tej serii, ale nie mam po temu błahych powodów. Mimo wszystko staram się być obiektywny i fakt, że opowiadanie Bożeny jest fan-fickiem ze świata HP, nie przeszkadza mi w wystawieniu konstruktywnego osądu. Nic nie stoi na przeszkodzie napisania dobrego opowiadania w każdym świecie, każdego pomysłu... Ale czemu nie trawię Pottera? Dlatego, że jest to powieść nie tworzona dla tego, by opowiedzieć historię jakiś osób, ale by opowiedzieć coś, co sprzeda się w odpowiedniej rynkowej niszy odbiorców – głównie młodzieży gimnazjalnej. Starałem się przebrnąć przez kilka tomów, lecz zawsze odstręczał mnie powtarzający się schemat. Sęk w tym, że autorka miast rozwijać postacie według ich charakteru, natury własnego „Ja”, wewnętrznych pryncypiów, zawsze pchała je w toku w jakim Wy – czytelnicy – chcielibyście je zobaczyć. Nie zachowują się naturalnie, nie są skłonni do życiowych błędów, czy pomyślenia źle o czymś, o czym NIE POWINNI. W tym sęk, autorka HP, zachowuje polityczną poprawność, nasycenie wartościami, od których bohaterom z uszu kipi... Mówię wam, nie doczekacie czasu, w którym Harry zacznie jarać szlugi po kiblach w Hogwarcie, czy spije się i spuści komuś lanie... A to dlaczego?! Bo tego nie oczekują czytelnicy.
Wredna niedawno recenzowała przygody Drowki Midnight, która w ciągu kilku chwil poznała mężczyznę, którego podejrzewała o wymordowanie grupy osób w tym dzieci, ten spytany czy to zrobił, odpowiedział, że: „Nie”, a owa drowka, w kolejnej chwili uwierzyła mu za słowo... Nie minął kwadrans, a już trzymając się za rączki, podziwiali romantyczny zachód słońca... BZDURA!
Widzicie do czego zmierzam? Powyższy schemat został zrealizowany ponieważ autorka opowiadania o Midnight, tego właśnie chciała, ona pragnęła zobaczyć Tego Danego elfa, ściskającego Midnight... to było jej marzenie i zostało zrealizowane, ale czy Midnight by tak na pewno postąpiła? Nie! Rozumiecie? Postacie nie są sobą, fabuła nie jest naturalną fabułą – jest produktem, niczym serek homogenizowany pełen chemicznych składników, zrobiony z zagęszczaczy, sodów, soli, siarczanów, kwasów spożywczych i tak dalej, które z osobna nie nadają się do spożycia, lecz są wymieszane w taki sposób, by wam smakowały, byście to kupili i zajadali ze smakiem. Choć prawdziwego „smakowitego jedzonka” jest tam tyle co nic. Jest smaczna warstwa, która gra na waszych kubkach smakowych(wyobraźni), choć wartość odżywcza i organiczna jest równa tej posiadanej przez plastelinę. Wy nie zaspokajacie tym głodu, wy głód maskujecie otrzymując tylko coś, co otępia zmysły.
Teraz przejdę do pracy Bożeny i już na wstępie zarzucę pytaniem...
Jaki do ciężkiej cholery, to ma tytuł?
Jak blog długi i szeroki, tak tytułu ani śladu! Opis strony to jakieś banialuki o Feniksach i Smokach... Zaś na głównej ilustracji widnieje kolejny z wielu banalnych sloganów.
Jedyny, maleńki śladzik jaki nasuwa się na myśl, to napis „Legenda Ognistego Kamienia!” – umieszczony tak cichaczem gdzieś na burcie strony, skromniutką czcionką...
Co więcej z „pierwszego rzutu okiem”. Opisy postaci na boku nie wiem czy są potrzebne, ale na pewno wiele nie mówią. Komuś nowemu w serii Harry Potter, nic nie tłumaczą, zaś komuś kto już w tym biznesie długo siedzi, są najzwyczajniej w świecie – zbędne
Przykład:
Harry Potter: Wybraniec. W wieku roku stracił rodziców przez Voldemorta. Harry ma teraz 16 lat i jego najlepszymi przyjaciółmi jest Hermiona i Ron. Chłopak miły, spokojny odwarzny. Kochał Hermionę ale teraz... jego serce bije do Ginni Weasley... Jednak wyrusza w wyprawę pomagając swojemu najlepszemu przyjacielowi....
?
Ale, że co... ?
?
W tym momencie rozglądam się po pokoju i sprawdzam, czy ktoś „zły” nie czai się pod biurkiem.
Boże... Ojcze... Poratuj...
No dobra od wyrchu zaczynamy. „Wybraniec” - Pierwsza informacja przypieprza w czytelnika, niczym „Światło Stalinowskiej Dobroci” w głodującą Ukrainę. Czemu jest wybrańcem, do czego to zmierza, czy on ma coś zrobić, coś uratować? Czytelnicy HP wiedzą o co chodzi, nowi – nie.... Jednym jest to niepotrzebne, drugich wprowadza w konsternację.
Następne zdanie... Chyba chciałaś powiedzieć, że „Jako roczne dziecko, stracił rodziców” – przynajmniej brzmi jakoś bardziej zgrzebnie. Ale znowu... „przez Voldemorta.” – Jak biedny człowiek z typowego polskiego zadupia (na przykład Bydgoszcz) ma wiedzieć co to jest „Voldemort”? Fanowi to niepotrzebne, innym nic nie mówi.
Kolejne zdanie może być, choć i tak wiele nie wnosi. Następne zaś jest wreszcie jakąś pożyteczną informacją dotyczącą charakterystyki osoby.
„Kochał Hermionę, ale teraz... jego serce bije do Ginni Weasly...”
-To jakieś niezłe dupy musiały być. Czemu nie trójkąt? – Pomyśli sobie ktoś, kto znów nie wie o czym mowa.
Osobiście po zdaniu powyższym mam wrażenie, że Harry jest zaginionym synem Stanisława Łyżwińskiego, wybitnego polskiego Don Juana, znanego ze swej polityki skoku z „kwiatka na kwiatek”... O właśnie, a Harry przez przypadek nie szuka roboty? Słyszałem, że Samoobrona prowadzi rekrutację i poszukują „obrotnej młodzieży”.
Kolejne zaś zdanie,wprawia mnie w konsternację, gdy owo „jednak” zestawię z poprzednikiem.
jego serce bije do Ginni Weasley... Jednak wyrusza w wyprawę pomagając swojemu najlepszemu przyjacielowi....
Ej... co jest? To znaczy, że ponieważ jego serce bije do Ginni Weasley, to on musi wyruszyć w wyprawę? A gdyby na przykład jego serce obrało sobie azymut na Bierutowice, to nie musiałby nigdzie wyruszać?
Gdzie w tym sens?
Ergo... Te „charakterystyki” – o ile można to nazwać w ten sposób – mają zerową wartość dla obu grup czytelników. Co więcej te same informacje autorka mogła zawrzeć w tekście, który notabene cierpi na DORAŹNY brak opisów.
Dobra, jedziemy z koksem.
Rozdział pierwszy, złożony (uwaga, bagatela!) z blisko 23 zdań o treści cokolwiek wnoszącej i kilku dodatkowych słów wyrwanych poza kropki :) – zaszalałaś.
To Był Ciepły dzień. Błonia Hogwartu były zalane słońcem. Aż trudno było pomyśleć że to październik...
Wszyscy uczniowie po lekcjach wyszli na zielone tereny Hogwartu i siedezieli rozmyślając co będą robić w tak pięknym dniu...
Jednak nie wszyscy byli tak zadowoleni z tego pięknego dnia. Trujka uczniów z 6 klasy siedziała pod Dębem i rozmyślała nad tym co powiedziała profesor McGonagall...
1)Powtórzenia „piękny dzień”, „Hogwart” – można było zastąpić słowem „uczelnia”
2)Ale zajebista rozrywka w tym Hogwarcie! Wszyscy po zajęciach wywalają na trawnik i myślą... :) Amish Paradise
3)Trujka uczniów – Pan Ortosław się kłania. Kłania się także wielkiemu Dębowi, który musiał być tak WIELKI, że napisał się z dużej litery w środku zdania :)
-Słyszeliście przecież że wyraźnie mówiła o "Ognistym Kamieniu" - Jak zwykle Hermiona była precyzyjna.
A jasne, skoro się o czymś słyszało, to trzeba przypominać... normalka.
-Ooooch! To Kamień stworzony przez Salazara Slitherina w górze Olgardu! Góry bronił Ognisty Feniks.
A są na przykład... błotniste feniksy, slbo serowe? (...jak Cheatosy)
Mówi się że Salazar zamiast zabić Feniksa zamienił go w kamień. Ów kamień ma niezwykle wielką moc magiczną!
Dobrze, że Hermiona wspomniała o tym, że to Magiczną moc ma ten kamień... Jeszcze bym pomyślał, że ma wspaniałą moc leczenia parodontozy, lub wybielania dzianin...
Legenda mówi że istnieje magiczne zaklęcie i ten kto będzie godzien wypowie to zaklęcie i uwolni Feniksa a ten stanie na straży swojego wyzwoleńca i gdy będzie potrzebował pomocy on będzie mu pomagał. Ale to tylko Legenda... - Hermiona jak zwykle precyzyjnie odpowiedziała na pytanie.
No pewnie, że jak zwykle odpowiedziała precyzyjnie. W końcu jak zwykle była precyzyjna. (Patrz początek wypowiedzi.)
-Hmmm... Ale to nie możliwe żeby ten kamień był gdzieś tu! W Hogwarcie!? - Harry nie mógł uwierzyć. -Jak powiedziałam to tylko Legenda Harry! - Ale... McGonagall mówiła o nim... i....i Dambledore... - Wtrącił się Ron. - No tak ale... Czy to prawda?
1)Winno być Dumbledore.
2)Generalnie to sens powyższej wymiany zdań gubi się niczym działacz Greenpeacu w metropoliach Punjabu.
Cóż mogę powiedzieć...
W zasadzie reszta rozdziału to z trzy dodatkowe zdania nie wiele więcej wnoszące. Co za tym idzie, podobny schemat pojawia się w całym opowiadaniu. – Rozdziały są makabrycznie krótkie!
Rozdział służy temu, by coś sobą rozdzielać. Czytelnicy fantastyki, jak i inni przywykli do tego, że na ogół rozdziały, rozdzielają jakieś ważne wątki, kończąc jedną część przygody i zaczynając drugą. Twoje rozdziały, to proste przerywniki nie wnoszące absolutnie nic do całości. Jeśli trzeba było robić to w takich małych klockach, to proponowałbym zrobić podział na części: Część 1, Część 2, 3, 4, 5... Z czego jeden rozdział piąłby się przez... dajmy na to cztery części minimum... co więcej, znam takich ludzi, którzy z całego twojego opowiadania zrobiliby jeden rozdział, bo tyle zabiera im przedstawienie jednego wątku, który należy odpowiednio zacząć, rozwinąć i zakończyć tak, by wszystko miało ręce i nogi.
Rozdział drugi! – Będzie kozacko!
-Kto tam?- Jak zwykle Głos Hagrida odezwał się za drzwiami swojej drewnianej chatki.
Wiadomo... Hagrid gdziekolwiek nie chodzi, niesie swoją chatkę ze sobą pod pachą i jak zwykle kiedy trzeba coś powiedzieć, robi „chyc” za drzwi i odpowiada... To musi strasznie utrudniać życie towarzyskie.(Szczególnie gdy wygląda się jak skrzyżowanie Lobo ze Świętym Mikołajem)
Dalej jest scena z pieskiem... który „skakając” lizał dzieciaki po twarzach... Chyba autorce chodziło o „skacząc”.
Jeśli chodzi o orty, to powiem wam, że im dalej... tym gorzej, dlatego nie będę poprawiał. Od razu nadmienię, że herbatniki w środku zdania zaczynają się z dużej litery, jak i cała masa słów, które ni stąd, ni zowąd „uwypuklają” swą obecność, niczym kolejne taryfy telekomunikacji. Pokój „wspulny”, „wychodzenie po schodach”, „chasło” do tego „sprubować” – pospolite błędy, ale co najśmieszniejsze, temu podobne powtarzają się co kilka zdań, a niekiedy jest ich kilka W ZDANIU! Generalnie już wiem, że ortografia leży... Oj, leży! Jak się uwaliła, tak już zostanie... A jak wstać ortografio droga? Wystarczy nie pić...
- Czy...znasz...czy czytałeś coś o...O Ognistym Kamieniu?
Hagrid który właśnie popijał herbatę wypluł ją i wytrzeszczył oczy na Hermionę.
-Skąd...Od kogo...jak?
No tak... W końcu skoro coś jest legendą – mitem folkloru, starą opowiastką przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez liczne generacje – to strasznie dziwne, że ludzie o tym wiedzą, prawda? Niesamowity powód do zaskoczenia.
Leżąc w łużku Harry rozmyślał czy Hagrid jest w to wszystko w mieszany? Ale czemu nie chciał im nic powiedzieć?
Uderzam się pięścią w czoło... I to ma być „Wybraniec”? Kilka chwil wcześniej Hagrid powiedział im, że to bardzo niebezpieczna sprawa! Ja na jego miejscu martwiłbym się (czysto hipotetycznie) czemu „nam powiedział”(gdyby to zrobił), skoro to jest niebezpieczna sprawa, mogąca w rezultacie nieść śmierć, lub coś zbliżonego.
Dalej...
Sobota zaczeła się dość chłodnym dniem.
To dobrze że dzień zaczyna się dniem... aż strach pomyśleć co by było, gdyby dzień zaczynał się od popołudnia...
- To Historia Hogwaru Ron! - Powiedziała Hermiona.
-A można wiedzieć po co ją tu przytaszczyłaś?- Zapytał Harry.
-No tutaj jest napisane o tym Kamieniu.
-CO?!
- I DOPIERO TERAZ NAM O TYM MÓWISZ!?
-Ej nie musicie krzyczeń na cały pokój.
No tak, w ogólnie dostępnej księdze znajduje się wzmianka o „kamieniu”, a Hagrid dziwi się: „Skąd wy to tym wiecie?” Helloooo! Panie Hagrid! Za dużo spirytusu? Czyżby jakieś sarmackie biby? A może za długo polował waść na bizony?
Ja nie wiem... Czy to jakiś górnik ze Śląska, że się na książkach nie zna?
Podsumuje z grubsza rozdział trzeci...
Trójka przyjaciół spotyka się w pokoju. Jedna z grupy wybywa by przynieść księgę. Wraca, otwierają ją... I rozdział się kończy.
Powiedzcie mi, że to jakiś marny dowcip... proszę.
-Ktoś wyrwał kartkę ale żeby inny czarodziej nie odczarował tej kartki to ON użył zaklęcia Taurusa. To czar pozwalający na ,,zablokowanie" czegoś jeżeli ktoś nie chce żeby to zobaczył ktoś inny. W tym wypadku kartki z książki.- Odpowiedziała Hermiona.
- No to mamy mały problem...- Westchnął Harry.
-No widać mamy...- powiedziała Hermiona
A gdzie tam problem... dzwonimy po Łysego, przywozi chłopaków, dajemy famę, że szukamy kartki i jak u kogoś znajdziemy to „ma wpierdol” i po sprawie :) Sam odda.
Harry spojżał w stronę Rona i Hermiony i aż otworzył usta ze zdziwienia. Hermiona drzemała z głową położoną na kolanach Rona a Ron nie widząc że Harry się patrzył głaskał ją po włosach...
I nagle uderzyła go ta prawda. ON ją kocha! A ONA Jego? Jakiś potwór ożył w brzuchu Harrego i ryknął gniewnie. Nie wiedział czemu ale miał ochotę podejść do Rona i uderzyć Go. Zadać mu ból! Nagle Ron podniósł oczy na Harrego i zapytał:
- Harry co...?
Po powyższej wymianie zdań, od razu mogę powiedzieć, że ktoś tu nie ma wyczucia sytuacji. To dokładnie to o czym mówiłem we wstępie. Autorka(tym razem Bożena) realizuje swój upragniony wzorzec, wplatając taką cyniczną romantykę ni stąd, ni zowąd w samo serce opowiadania.
A do Harrego... Niech sobie kupi węgiel, skoro ma wzdęcia, przy pierwszym lepszym skoku emocjonalnym.
Tak jak w Przeznaczeniu Driady postacie zdawały się być pojemnikami na słowa, tak tu zdają się być pojemniczkami na buzujące uczucia. Co prawda jest to kilka zdań, ale to tego typu zdania, po których można wysączyć całą resztę.
-Harry!- Szepnął by nie zbudzić Hermiony.
I jak to zwykle bywa przy opisywaniu szeptów, na końcu dodajemy wykrzyknik.
Leżąc Harry rozmyślał co się stało?
,,Czemu poczułem nienawiść do Rona?"
,,To mój przyjaciel!"
,,Ale to nie zmienia faktu że coś się stało!"
,,Ale to nie jego wina że kochasz Hermionę!"
I nagle Harry zrozumiał! Zakochał się w Hermionie! I nie pozwoli by Ona zakochała się w Ronie! Bo to On ją kocha! On, Harry!
Nagle zaskrzypiały drzwi dormitorium.
-Harry? - Usłyszał głos Rona.
-Harry Hermiona mówi że coś się dziwnie zachowujesz. - Ciągnął Ron. Ale Harry go nie słuchał. Udawał że śpi. I chyba to pomogło bo Ron odpuścił sobie.
-No cóż nie będę Ci przeszkadzał. Ale wiem że udajesz i że jesteś na mnie wściekły. Ale wiedz że nie zabronisz mi spotykać się z Herminą. -dodał Ron dziwnym tonem. Czyżby była to złość? Harry znieruchomiał.
Usłyszał trzask drzwi. Ron wyszedł. Harry zerknął na zegarek.
Była godzina 11:00 w nocy! Gdzie poszedł Ron? Harry czekał i czekał ale nie usłyszał z powrotem skrzypienia drzwi. Usnął o 3:00 nad ranem zastanawiając się gdzie jest Ron?
Wiesz co? Przestań pisać fan-fici i zrób sequel do Kucyków, Troskliwych Misiów, czy Zakochanego Kundla.
Szybkość z jaką bohaterowie zakochują się w sobie, bije na głowę wszystkich nigeryjskich sprinterów. Te osoby nigdy by się tak nie zachowały! W zakresie emocji przeskoczyłaś w kilku zdaniach odległość, jaką „Moda na Sukces” robi w połowie sezonu!
Czekaj! Niech no ją w przyszłym rozdziale zdradzi, ten okrutny Ron! Potem się okaże, że z Seulu wraca żona Harrego, z jego trójką dzieci, które Harry jej sprawił, gdy wraz z pewną amerykańską dywizją powietrzno-desantową walczył w Wietnamie, na jaw wyjdzie że Hermiona tak na prawdę była kiedyś mężczyzną, a teraz ma dziecko z niejakim Fernando, w którym po cichu podkochuje się Ron. Niech w następnym „rozdziale” okaże się, że owy Fernando, jest nieślubnym dzieckiem bosa narkotykowego Kolumbii, który uciekł po najeździe partyzantów, zapuścił brodę i zwie się Dumbledore...
Cały czas realizujesz ten sam schemat, o którym pisałem na początku recenzji... Ten sam, za który nie lubię serii HP i za co należy się sromota... Postacie są nienaturalne! Są sztuczne, plastikowe!
Sama napisałaś, że Harry ma 16 lat. Chłopaki w jego wieku prawią sprośne dowcipy, gadają o różnych sprawach: autach, sporcie, grach, dziewczynach, niektórzy już o polityce, wkurzają się, wychodzą z domu na piwo, masturbują się po kryjomu... To się nie wielu ludziom podoba, niewielu czytelników HP chce czytać o takich rzeczach, ale mimo wszystko zabarwienie tekstu takimi, zwykłymi „codziennymi czynnościami” dodaje im życia! Pani Rowling, jak i liczni autorzy fan-ficów, zabrali im to życie, stworzyli zeń kukły, które są martwe i tylko przemieszczają się z punktu A do punktu B, wygłaszając zdania, i robiąc to na co autor ma ochotę, lub na co czytelnik ma ochotę... ale nigdy nie realizują samych siebie. Jeśli nie zwalczysz tego schematu, nie pozbędziesz się takiego myślenia, nie stworzysz w swoim życiu ani jednej „fajnej”, ciekawej postaci.
Dobra, rozdział piąty...
Szczerze mówiąc to już wypaliłem kilka fajek i sączę drugie piwo „siłując” się z tym opowiadaniem. Na trzeźwo przez to nie przebrnę.
Czy mam dodawać, że ortografia zdechła i nie zapowiada się na zmartwychwstanie?
Chyba nie...
-Cześć Harry!- Powitała Go.
-Cześć Hermiono. Nie widziałaś dzisiaj Rona?
-Nie a co się stało?
-Nic tylko pytam-Harry unikał jej spojżenia
-Harry powiec! Pokłuciliście się prawda?- Hermiona spojżała mu głęboko w oczy.
-Noo....Ehmmm....Troche się....Posprzeczaliśmy.- Powiedział Harry jąkając się.
Niesamowicie się pokłócili, a chcecie wiedzieć jak?
Harry spojrzał na Rona.
Ron nie skumał... Przyszedł do Harrego w nocy i spytał się w czym rzecz... Harry nie odpowiedział.
Ron poczuł, że jego godność została zszargana i uciekł...
I z grubsza cały rozdział opiera się na tym, że przygnieciony ciężarem niedoli, Ron, popindala tu i tam, a oni próbują się dowiedzieć What The Fuck? W między czasie okazuje się, że Rona przygnębił fakt, odebrania życia członkowi jego rodziny... Ktoś mu od tak zabił brata, a ojca wpędził do szpitala. Na podsumowanie rozdziału, wszyscy ryczą jak na pogrzebie Lenina.
Ja nawet nie wiem jak to skomentować.
Skąd autorka bierze takie pomysły?!
Rozdział szósty...
Jak Boga kocham, jeszcze kilka i się zastrzelę.
Gramatyka i ortografia w tym rozdziale zmieniły stan skupienia, przeszły w eter i spieprzyły w okolice Senegalu. Autentycznie! Chyba reguły pisowni nie chciały mieć nic wspólnego z tym opowiadaniem.
Rozdział owy opiera się głównie na przejściu z punktu A(jeziora, nad którym rozpacza Ron) do punktu B(sypialni).
Przez cała drogę klepane są banały rodem z He-Mana:
„On zabił mi brata! Chcę go pomścić!”
„Nie możesz! Szkieletor jest zbyt silny!”
„Ale zabił mi brata!”
„Wiem co czujesz! Ale Szkieletor jest zbyt silny!
„Ale zabił mi brata!”
„Ale jest zbyt silny!”
„Dobra idziemy spać!”
„No właśnie!”
Ja pierdole...
Rozdział siódmy... i ósmy (Nie zrozumcie mnie źle, ale w linkach do obu rozdziałów jest ta sama treść.)
Powiem od razu, że jest napisany takim odcieniem różu, że od samego patrzenia srać się chce.
Żeby „zobaczyć tekst” musiałem go zaznaczać myszą, aby mieć jakieś normalne(czarne) tło.
Promyk nadziei tkwił w tym, że wreszcie autorka postanowiła zawiązać szczyptę intrygi. Zaczynamy od typowej, wizji będącej pobieżnie sporządzoną kalką standardowych szekspirowskich przepowiedni. Czyli wszyscy wokół martwi, Harry niczym arcyzłoczyńca zdaje się prowodyrem całego zajścia i gdy już ma się coś wyjaśnić, budzi się zlany potem.
To pewnie syndrom wojny wietnamskiej... (Wciąż czekam na jego żonę z Seulu.)
W tym rozdziale dowiadujemy się, że już któryś dzień z rzędu mamy sobotę, ale to nic...
Oczywiście Ron, strasznie przygnębiony po stracie kogoś tak bliskiego jak brat, w kilka godzin po dowiedzeniu się o jego śmierci, już prawi Hermionie uśmieszki i „przysuwa” się do niej, jakby chciał spróbować odrobiny „językowych zapasów”.
Niebywale wzruszony śmiercią brata... Powinni znaleźć sobie kątek i się trochę pogrzmocić, ot tak dla frasunku.
- A gdzie ONA jest? - Spytał Harry
- Poszła do biblioteki...
-CO!? W SOBOTE!?
- Harry przcież ją znasz...
Oooo... no, no... proszę powtarzać jeszcze więcej oczywistości, o których wszyscy mają pojęcie.
-Ej Weasley! Słyszałem że twój brat nie żyje! A twój ojciec jest w szpitalu! Twoja rodzina ginie jak muchy i wcale się nie dziwie! Ciekawe kto potem? Twoja gruba mamuśka?...
To się stało w ułamku sekundy. Ron czerwony na twarzy podszedł do Malvoya i uderzył go z pięści w twarz. Malvoyowi poleciała krew z nosa. Harry podbiegł i przytrzymał Rona. Niestety Ron był większy i z łatwością wyrwał się Harremu.
Podszedł do Malvoya wziął go z przodu za szatę i przytrzymał przy ścianie.
No wreszcie! Wreszcie ktoś zachował się jak powinien... Choć Malvoy po powyższej wypowiedzi, to w moich oczach skończony idiota, to Ron wreszcie zachował się jak przystało na żywą osobę.
Generalnie, to ten rozdział niczym nie różni się od poprzednich. Także opiera się na przejściu z jednego punktu, do drugiego i wygłoszeniu kilku sztucznych kwestii... Choć przynajmniej raz zauważyłem, że jedna z postaci „ożyła” i był to Ron. Na fali absurdu poprzednich rozdziałów, nareszcie zachował się jak człowiek.
Streszczenie rozdziału:
-Wstajemy
-Pogadamy
-Idziemy na śniadanie
-...koniec
Rozdział dziewiąty...
Swoją drogą, czy zdążyłem wspomnieć, że nazwy rozdziałów są idiotyczne? Większość z nich to: „Miłość”, „Prawdziwa miłość!”, „Miłość, czy nienawiść?”... I tego typu...
Zastanawiam się, czy autorka w ogóle ma zielone pojęcie o uczuciach, o których pisze...
Tiaaa...
Z racji tego, że rozdział ósmy, to odsyłacz do tej samej podstrony z rozdziałem siódmym, nagle mamy część historii wyrwanej z kontekstu i zaczynamy czytać rozdział dziewiąty z jakiegoś bliżej nieokreślonego punktu...
Nie... Muszę zapalić, bo nie wyrobię.
Generalnie – Rona trafił szlag. Wszyscy się zamartwiają, gdy leży w skrzydle szpitalnym i mamy takiego małego Harlequina dla ubogich w stylu amerykańskich komedii romantycznych o ckliwym zakończeniu: Wszyscy nagle przypominają sobie, jakim wspaniałym, szesnastoletnim „mężczyzną” jest Ron, jak to go nie kochają, jakich to wspaniałych chwil z nim nie przeżyli. Tak bardzo wszystkim na nim zależy, myślą o nim z takim przejęciem, jakby był bohaterem wojennym powracającym z Berlina.
Choć z tego całego morza schematów, kalek i przewidywalnych powtórzeń, wyłania się przynajmniej odrobina dramatyzmu. Szczęście, że rozdział nie kończy się Happy Endem.
Rozdział dziesiąty...
Tu zamieszczę krótką wypowiedź Harrego, która idealnie podsumowuje całokształt intelektualny uczniów Hogwartu:
- To ty jesteś beznadziejny! Wole mieć Rona w drużynie niż takiego idiote jak ty! A Ron świetnie broni i jest lepszy niż Ci się wydaje!
I wiecie co? Zauważyłem, że co druga osoba w tym opowiadaniu to jakiś idiota. Najpierw Malvoy, teraz ten McLaggen... Wszyscy dostają wciry. Jest jeszcze Hagrid, który dziwi się, że ktoś zna „tajemnicę o legendarnym kamieniu”, którą można znaleźć w pierwszej lepszej, łatwo dostępnej książce... A no i sam Harry, który rzekomo świetnie zna Hermionę, wie, że ta jest w stanie przesiadywać soboty w czytelniach, a mimo wszystko jest w szoku gdy zachodzi taka sytuacja... Bez komentarza.
Nic dziwnego, że pojawia się mnóstwo zwyroli typu Voldemorta, skoro Hogwart wychowuje pokolenia idiotów z roku na rok.
Sam „potężny czar”, którym potraktowano Rona, sensu stricte, okazał się tak „POTĘŻNY”, że młody, rudy chłopina, kolejnego dnia ocknął się i jak widać jest w stanie stabilnym...
Ej, co to kurwa miało być?!
To jest ta magia?!
To już cegła zrzucona z pierwszego piętra potrafi zabić, a nie trzeba robić takiego rumoru! Znam ludzi, którzy w ryj potrafią walnąć tak mocno, że delikwent nie wyjdzie ze szpitala przez miesiąc!
Ale nie! To był hiper-potężny-mega czar! O którym znaleziono stare zapiski i w ogóle...
Na jaką cholerę robić takie zaklęcie?! Uczyć się tego trzeba długo, spamiętywać jakieś frazesy, pisać o tym w księgach, kiedy równie dobrze spisuje się gaz-rurka wyrwana z kuchenki, lub doniczka zrzucona z parapetu! Ba! Nawet lepiej! Kuzyn mojego kumpla dostał taką rurką na meczu i odwoziła go „R-ka”, a potem leżał nieprzytomny prawie tydzień...
Ron? On już kolejnego dnia budzi się i gaworzy...
- Ginni...ja...ja się zakochałam! Nie potrafię żyć bez Rona!
-Taak wiedziałam! On ciebie też kocha!
Hermiona padła w ramiona przyjaciółki i rozpłakała się z radości. To co czuła teraz nie można było do niczego porównać! Tak to jest właśnie miłość!
No dobra... Załóżmy, że kupię te sztuczne ckliwoty... Niech mi ktoś powie, czemu mam wrażenie, że wszelkie wątki miłosne to dobicie skrytych pragnień autorki, która sprzedaje nam nagiętą historyjkę, robiąc pewnie z siebie, taką właśnie Hermionę, marząc o tym by „Dzielny, silny, męski Ron ściskał ją w ramionach?” – Typowe, czyż nie?
No dobrze, ale to był dziesiąty rozdział, więc czas na podsumowanie jednej-trzeciej dorobku Bożeny.
Powiem w skrócie... Tragedia.
Nie jakaś tam Grecka tragedia, w dobrym stylu i smaku, gwarantująca refleksję, katharsis. Tu nie ma żadnych głębokich, wartościowych przemyśleń, żadnych skrupulatnie przemyślanych postępowań, zero życia samych bohaterów.
Całe dziesięć rozdziałów to „gruchanie dwóch gołąbeczków” – Rona i Hermiony. Jest tam coś intrygi, ale jest to konspiracja tak skromna, że w zasadzie niezauważalna.
Z opisami jest źle! ŹLE! Ojjj, baaaardzo ŹLE!
...w zasadzie to w ogóle ich nie ma.
Ich znikoma ilość tu i tam, jest niezauważalna dla oka konesera fantastyki.
Dlaczego?! Twoje opowiadanie ubożeje w ten sposób! Obfite treściowo opisy potrafią budować nastrój, atmosferę, kreują klimat grozy, bądź sielanki w zależności od użytych słów. Gdy użyte są zdania krótkie, można nadać dynamiki do opisu, a gdy zdania są długie, złożone, można sprawić, że akcja spowalnia, można wprowadzić suspens do całości. Używając zdrobnień na przykład w zdaniu: „Murek stał przy starym lasku, tuż obok zielonej chatki.” – dostajesz miły, pocieszny, sielankowy opis.
Zmieniając zaś zdanie na: „Mur trwał nieopodal wiekowego boru, w sąsiedztwie pozieleniałej chaty.” – otrzymujesz bardziej mroczny opis, szorstki.
U ciebie tego nie ma!
„Poszli tu, poszli tam”, „był”, „wziął”, „zrobił” – to wszystko...
Nic nie buduje u ciebie nastroju adekwatnego do sytuacji!
Wyrywając opisy z opowiadania, pozbawiasz je połowy smaku! Połowy nastroju!
To tak jakby murzynowi uciąć nogi... Niby nadal może się poruszać, ale już przed lwem to nie ucieknie.
Z własnej woli okaleczasz swoją pracę.
Jeżeli chodzi o ortografię, gramatykę i resztę... Oj to lepiej się nie wypowiem... Może spytajmy specjalisty.
-Co ty o tym sądzisz, Don?
-Masakra...
No właśnie. Don King ma zawsze rację.
Więcej odnośnie pierwszych dziesięciu na trzydzieści rozdziałów:
Całokształt nie jest interesujący. A to ważne, że mówię o tym teraz, bowiem większość ludzi ma w zwyczaju czytać po kawałku opowiadania. No wiecie... Wchodzą na blog, czytają pierwsze trzy do pięciu rozdziałów i decydują, czy chcą czytać dalej, czy dać sobie spokój...
Ja przeczytałem póki co dziesięć części i wciąż nie znalazłem najmniejszej zalety, która przyciągnęłaby mnie i zatrzymała na dłużej. Normalnie, wyszedłbym po pierwszym rozdziale, ale robota to robota i muszę przeżreć się przez kolejne dwadzieścia notek... jakby to miało coś zmienić.
Zastanawiam się, czemu autorka zgłaszała opowiadanie do federacji, w której oceniana jest strona techniczna (w tym ortografia) skoro sama dobrze wie, że od strony poprawnego zapisu jej opowiadanie jest ruiną. No... ale życzenie spełniam wedle woli.
Przez dziesięć rozdziałów ani jeden (a są krótkie jak grzywka Rokity) nie znalazłem choć akapitu zapisanego w odpowiedni sposób... Absolutna porażka...
Nie zwykłem za to ludzi krytykować, bo wole koncentrować się na przygodzie(której w tym opowiadaniu nie ma), postaciach(które są sztuczne i płytkie), oraz na intrydze(która gdzieś tam zaszumiała i prysła). Ale co innego, gdy ktoś z premedytacją poddaje się pod ocenę poprawności tekstu... Wtedy to wszelkie baty się należą.
I powtórzę jeszcze raz... Nie przeczytałbym tego opowiadania gdyby mi pieniądze dawali... no chyba, że za przysłowiowe „Bóg Zapłać”...
Dobrze, idźmy dalej... Teraz nie zamierzam koncentrować się na każdym rozdziale z osobna, bo to nie ma sensu. W powyższym opisie poprzednich dziesięciu macie jako taki zarys „umiejętności i możliwości” autorki.
Postaram się wysublimować komentarz do kilku rozdziałów na raz...
Od razu, na dwunastym rozdziale (Aha, właśnie... roz. 11 jest wtórnym odnośnikiem do 10, więc mamy miłą niespodziankę! Mniej do czytania! Hurra!)
Ale! Jaki mamy tytuł rozdziału?
Niesamowicie oryginalne:
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
No shit... – oto winna być inwokacja do owego rozdziału, bowiem, okazuje się, że ojciec Rona zmarł i generalnie autorka poświęciła CAŁY rozdział na opisanie tego jak bohaterowie łażą po Hogwarcie i ryczą, z kim ryczą, w jaki sposób, o której porze... Wyśmienity pomysł na rozdział, doprawdy.
Rozdział13 to kontynuacja gaduch o Szkieletorze. Tylko, że w o wiele bardziej debilny i naiwny sposób, bo do wszystkiego dochodzi więcej emocji, a ubywa rozumu.
-Ron co Ci jest? - Wystraszyła się Hermiona.
Eghem... właśnie dowiedział się, że umarł jego ojciec zidiociała lafiryndo!
Stado idiotów...
Podobnie mistyczny centaur, który dziwi się na widok Harrego i Hermiony, pyta kto to, a już chwilę później używa ich nazwisk, choć nigdy wcześniej ich nie słyszał.
Co więcej! Centaur obdarował Hermionę, Harrego i Rona mocą przemieniania się w smoki i władania nad żywiołami. I to tak po kilku sekundach rozmowy!
Co za łatwowierne bydle!
Dajecie wiarę?! Toż to ktoś mógłby sobie przyjść, od tak znienacka i powiedzieć:
-Te! Jestem kumplem Rona, możesz mi dać moc zmiany w smoka?
-Spoko, trzymaj. – „Abra Kadabra”
-Dzięki, man.
Tak to mniej więcej wygląda. Zjawia się dwójka osób, a ten od tak daje im moc zamiany w bardzo potężne magiczne istoty władające żywiołami. Ludzie! Toż, to w tym świecie, na lewo i prawo rozdają moce, dzięki którym można podbić pół świata, wystarczy, że ma się odpowiednich znajomych! To jak mieć udziały w Microsofcie!
Ale plus za to, że sprawa jęła się rozkręcać.
poprosiłem go by mnie zabrał na błonia, na skraj lasu a on mnie przeteleportował.
-Geordi! Nadciąga statek klingonów, przygotuj się do teleportowania komandora Worfa. Ja wraz oficerem Data kontynuujemy poszukiwania rozbitków. Picard, bez odbioru – Klik, klik!
W tym momencie, sądziłem, że będzie to ten jeden z niewielu rozdziałów, w którym autorka oszczędzi nam „płaczu”...
WRONG!
- No możemy ruszać. Na początek musimy iść jakieś 5 mil prosto przed siebie.
No, no... Zapewne musieli mieć GPS pod pachą, żeby przejść dokładne 8,04672 kilometra.
Używasz słowa „Błonia” jakby były jedynym znanym ci określeniem na „rozległe tereny”, a przecież jest tyle synonimów, można wszak powiedzieć, „zielone polany dookoła Hogwartu,” „Pas zieleni między Hogwartem, a lasem”, lub coś w tym stylu... Starałem się ten problem ignorować, ale te ciągle powtarzające się błonia zaczynają irytować... Miałem nawet wątpliwość, czy autorka w ogóle wie, co oznacza to słowo.
Otworzył drzwi i wyciągnął dużą misę ze srebrną substancją. Położył ja na stole. Koniec swojej różdżki przyłożył do swojej skroni i długa srebrna nić przyczepiła się do różdżki a potem opadła do myślodsiewni. Powoli wynurzyła się zamazana postać. Widać było tylko że to była kobieta. Obracając się powoli powiedziała:
,, Jeden wybrany, drugi do pomocy, trzecia do ochrony,
Razem opuszczą bezpieczne mury szkoły,
W postaciach smoków będą bezpieczni,
Z zamku na bardzo długi czas odeszli,
Powrócą gdy misję swą wypełnią,
I już nigdy nie odejdą..."
-Help us Obi’Wan Kenobi, you’re our only hope!
No cóż zostawmy tą wydumaną “przepowiednię” i przejdźmy do kolejnych genialnych spostrzeżeń naszej trójki przyjaciół, którzy ponownie realizują schemat przygody typu: “Idziemy z punktu A do punktu B.”
Na przykład idąc przez laski i polany nie dostrzegli śladu życia... Co niezbyt dobrze świadczy o ich zmyśle wzroku, szczególnie, że z tego co mi wiadomo las złożony jest z roślin(drzew-krzaków, grzybów) – które są formami życia.
No ale wybaczmy im te niedociągnięcia. W końcu całą noc podróży przez zaspy śniegu ich mózgi pracowały nad skleceniem pytania:
- No a kiedy możemy się zmieniać w te smoki? - Zapytał Harry Rona.
Oraz nad „błyskotliwą” odpowiedzią:
- No kiedy chcesz
Genialne przemyślenie, biorąc pod uwagę fakt, że mogli zamienić się w smoki od samego początku i przelecieć ogromny dystans w kilka chwil, miast brnąc przez śnieg. A wystarczyło tylko „wyobrazić sobie, że jest się smokiem”... Ale nieeee...
Ale nieeee...
Bez komentarza...
Tak samo jak bez komentarza pozostawiam fakt, że posiadając „moc ziemi” da się manipulować roślinnością...
LECZ!
Rozdział piętnasty jest wreszcie rozdziałem, gdzie nikt nie beczy nad byle pierdołami.
Właśnie przejechałem przez 50% tekstu...(15 rozdział na 30) I choć niewiele się zmienia, historia nadal jest miałka, postacie - bezdennie durne, a fascynacja autorki Ronem sięga szczytu, to przynajmniej opowiadanie trochę przyspiesza, staje się żywsze, bo wreszcie coś zaczyna się dziać.
Ortografia – leży.
Kolejna partia opowiadania, przynosi coraz więcej absurdów.
Ot trójka przyjaciół przez przypadek trafia do jaskini Wielkiego Złego Kryształowego Smoka – którego w skrócie będę nazywał W.Z.K.S. (Wieluńsko-Zakopiański Klub Sportowy)
I ten okropny WZKS, przewija się tu i tam, dla zgrywy mordując centaurze niemowlęta, czyniąc zło! Dlaczego? Bo jest zły... (Typowe)
Potem mamy wreszcie rozdział, w którym są opisy, jest tekst, jest treść! Boże to najdłuższy rozdział jaki tu widziałem... Ma z dwie strony A-4! Zaszalałaś...
Następnie...
Ot natykamy się na kolejny tytuł rozdziału: „Czym jest miłość? Powiedz serce!”
No dobra, zaczynam mieć dosyć deptania fabuły, tylko dlatego, że autorka jak jasny gwint wzdycha do Rona. Mam pomysł!
Kup sobie wibrator, napisz na jego burcie czarnym markerem „Ron Weasley” i „rozmawiaj” z nim co pół godziny!
Może kiedy będziesz rozładowana przestaniesz zatruwać postacie swoimi wewnętrznymi żądzami i pragnieniami, a pozwolisz wreszcie IM działać...
Większość opisów koncentruje się na tym, jakim to komandosem Ron nie jest, ile byków by nie wydoił i jaki to z niego książę z bajki w lśniącej zbroi, na białym rumaku.
NASTĘPNIE zaś... następuje długa wymiana zdań, która nie raz miała miejsce, która jest już rozstrzygnięta i o której treści bohaterowie wiedzą WSZYSTKO...
Ron gada z Harrym o miłości, pytając się czy Hermiona kocha rudzielca, choć sama mu powiedziała, że tak, kilka dni wcześniej... hmmm zaraz, to było przedwczoraj!
Och jak ten czas leci!
Gadka między dwoma facetami, tak słodka, różowa i rozckliwiona, sprawiła, że przez chwilę, zdawało mi się, że Harry rozepnie rozporek, spuści spodnie do kolan, stanie przed Ronaldem dzielnie, na baczność, z twarzy zerwie maskę...
A Ron na to:
-Ohhh, Fernando! Jam ogień twego pożądania... Nie sądziłem, że ukrywasz się pod postacią Harrego.
-Si, si, mi amante más dearrest, toma esto y lo aspira! ¡Aspirar realmente profundamente!
-Tak, mój Fernando! – Ron ujął delikatnie w palce nabrzmiałego, czerwonego feniksa, otworzył powoli usta i...
Oj, chyba się rozpędziłem z dwójką naszych bohaterów.
C.d.n. Naprawdę dziękuje wszystkim którzy czytają moje opowiadania. Jesteście kochani!!!
Może i jesteście kochani, but honestly poeple... You suck!
Odnośnie ortografii... Przez myśl przemknął mi jedna teoria... A co jeśli ortografia tego opowiadania zmaterializowała się w postaci kulawego kundla, wybiegła na autostradę bezsensowności i rozjechał ją korowód ciężarówek przewożących głupie pomysły, sztuczne zachowania i debilne dialogi? Wiecie, na tak ruchliwej drodze jest to bardzo prawdopodobne!
-Albusie trzeba coś zrobić! Pomuc im. Powstrzymać! Na co czekamy? Teleportujmy sie tam!
-Giordi! Co z tymi klingonami?! Data odebrał na trikoderze silny odczyt z ich teletransmitera! Giordi?! Riker?! Enterprise, słyszycie mnie?! Kontynuujemy poszukiwania rozbitków. Picard, bez odbioru. – Klik, klik!
Rudzielec spoglądał w te mądre oczy. Wcześniej wydało mu się to łatwe. dziecinnie łatwe. A teraz? Teraz to było tak trudne. Ale postanowił powiedzieć...
Chodzi naturalnie o Hermionę, ale wybaczcie... Po tym co sobie przeczytałem o niej w tym opowiadaniu, jakoś nie pasują mi te „mądre” oczy... I brązowe włosy także... Ona powinna być blondynką!
- Czy ty... Czy... Chciałabyś... Czy... Kurczę! Kocham Cię! - Wykrztusił w końcu czerwony na twarzy. - Nie mogę bez Ciebie żyć! Tak bardzo Cię kocham! A tam w tej jaskini już myślałem że... Tak bardzo źle się czułem kiedy upadłaś. Pomyślałem że to moja wina i nie wiem co bym dalej bez Ciebie zrobił! Kocham Cię! -Powtórzył
Hermionie zalśniły oczy. Tak! Powiedział to! Przez chwilę zamarła i wpatrywała się w niego.
- OK. Nie musisz mówić. Nic się nie stało. Masz prawo mnie nie kochać...
W tej chwili Hermiona otrząsneła się.
- CO?! Ron ja... To nie tak! Ja... Ja też Cię kocham! - Wypowiedziała pośpiesznie Panna Greanger bojąc się że ten odejdzie.
-A niech mnie Tajson świśnie!
TAK, Donie! Takie teksty są w tym opowiadaniu! Nie mylisz się!
Sentymentalne siano w najtańszej postaci!
I tak do końca rozdziału... Patrzymy na jednorożce, gadamy kto kogo kocha, pieprzone pijama-party!
Obrzydzenie wzięło mnie do tego stopnia, że po przebrnięciu do 21 rozdziału (co daje 2/3 całości opowiadania) Mogę śmiało powiedzieć, że ze złego, zrobiło się gorsze. To znaczy... Dynamika całości wzrasta, ale jakość sięga dna. Gdyby sobie przeanalizować o co w tym wszystkim chodzi, to podsumowując:
Trójka przyjaciół (dzieci) dowiaduje się o kamieniu, o którym wszyscy wiedzą, choć to tajemnica. Voldemort tak dla jaj pojawia się i chyba z nudów zabija brata i ojca Rona... Ron spuszcza łomot Malvoyowi, a on oddaje rudzielcowi POTĘŻNYM zaklęciem, które na pół dnia oszołomiło chłopaka, bo już dnia kolejnego wstaje i wyrusza na wielką wyprawę, szukając zemsty.
Pewien centaur daje im moc zmieniania się w smoki, ale ci zamiast przelecieć do danej lokacji, wolą brnąć przez śnieżycę w formie ludzkiej.
Żona Harrego – Mei Lee, jedzie pociągiem z Seulu do Bangkoku.
W tym czasie, okazuje się, że dzieciaki mają więcej szczęścia niż rozumu, bowiem przypadkiem skrywają się w jaskini – siedzibie W.Z.K.S.’u (Pewnie nie stać ich było na halę sportową). Pokonują bestię i okazuje się, że szczęśliwym trafem wpadli akurat na „tajne przejście” do Doliny Feniksa...
Wszyscy wyznają sobie miłość i gdyby w pobliżu był jakiś kiosk z prezerwatywami, to na pewno nie omieszkaliby skorzystać z okazji.
Potem wciąż wyznają sobie miłość... Przytulają się, płaczą, wzdychają, płaczą, znów przytulają... Głaszczą jednorożce, wyznają sobie miłość, wzdychają, przytulają się, płaczą, wyznają miłość...
Już na kiblu można przyjemniej spędzić czas niż męcząc się z tym opowiadaniem! Po wypróżnieniu się człowiek czuje ulgę, a tu, trzeba się męczyć z dodatkowymi dziesięcioma rozdziałami.
- No to jesteśmy już blisko. Ta góra, o tam. - Wskazał ręką na odległą górę zza której unosił się dym i niebo było jakieś czerwone. - To ognista góra.
- A nie możemy zamienic się w Smoki i poleciec tam? - zapytał Harry.
- Tak moglibyśmy ale jest problem. Tam też są smoki. Musimy dojśc tam niepostrzeżenie.
Nie no owszem... Skoro górę oblegają SMOKI, to najlepiej przekradać się w formie ludzkiej, prawda? Nie zauważacie przez przypadek czynnika wspólnego? Hello?! Co będzie bardziej podejrzane dla smoka? Kilka innych smoków, na górze pełnej smoków, czy kilka małych ludzików?
Oczywiście sam fakt, że przemierzają las „przekradając się” i jednocześnie głośno opowiadając sobie dowcipy, wcale nie przyciąga uwagi... Nieeeee. Czemu od razu nie przejechali czołgiem?
Na Teutatesa! To nie ma za grosz sensu!
- Jeżeli jeszcze raz się potknę to...- Nietety z powodu dalszej niecenzuralnej wypowiedzi Rona musiałam dac cenzure. Ach ta młodzierz.... Gdzierz ona zmierza? Żarcik.
A co w tym śmiesznego? Właśnie pozbawiłaś swoją postać naturalnego odruchu i to w bardzo głupi sposób. Czy naprawdę boisz się, że „twoja” postać zaklnie, że powie coś prawdziwego, co chciałaby powiedzieć?
Jeśli już musisz okaleczać ich zachowanie w taki sposób, to chociaż napisz, że „Ron zaklął” czy coś na tą modłę.
- Ech Ron nie nażekaj. Przynajmniej nie masz śladów ugryzień chochlików na całym ciele i w pewnych innych miejscach o których wolałbym nie gadac. - powiedział Harry.
Co oni robili z tymi chochlikami, do ciężkiej cholery?! Jakieś Oral-Gangbang-Bukkake Party?!
W dalszej części rozdziału nr. 22, dochodzi do konfrontacji Rona, oraz Wielkiego Feniksa Strażnika – w skrócie WFS (Wyborcza Faktycznie Ssie)
Opis walki przypomina radiową relację z turnieju Rzutu Podkową dla sparaliżowanych... Nic ciekawego.
Choć sam początek konfrontacji śmierdzi Dragonballowym motywem spotkania wielkiego bohatera i adwersarza, który niszczy wszechświaty pstryknięciem palców, to nie jest źle...
Oczywiście walka kończy się po kilku zdaniach, co sprawia, że potencjalny czytelnik odczułby nie lada zawód. W każdym razie Ron zalicza nokaut.
Harry spojżał na Hermione. Dopiero teraz zrozumiał. Tych dwoje nie umie życ bez drugiego. Są dopasowani do siebie jak dwie krople wody tworzące ocean. A teraz kiedy Ron juz nieżyje nic nie ma sensu...
Ty widziałaś kiedykolwiek ocean?
No dobrze, tu zaczyna się wątek na kolejne osiem rozdziałów, co jest poniekąd plusem, bowiem dotychczasowa przygoda to raczej taka wycieczka w dziwne góry i walka z wielkim ptakiem.
Powiem szczerze, że ten moment, to jedyny interesujący moment na jaki zdarzyło mi się trafić czytając to opowiadanie, którego tytułu nadal nie znam...
Dobrze, zatem przechodzimy do nowego wątku! Nie wiedzieć czemu, nie czuję się z tym źle. A swoją drogą, tak na mój gust, to właśnie w tym momencie zakończyłbym pierwszy rozdział... Cały dorobek, od Roz.1 do 22 można by było skondensować w jeden rozdział, który pełniłby wreszcie funkcję jaką rozdziały winny pełnić.
Duchu święty, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój!
Czy ja dobrze na oczy widzę?! Bożenka postarała się ze wstępem do kolejnego rozdziału. Choć według mnie opowiada o wiadomych każdemu banałach, to jest przynajmniej dobrym zaczątkiem dla całej reszty, buduje jako tako klimat, a może i niektórych skłoni do refleksji.
Widzę zmianę, ale i czuję zmianę!
Co więcej! Opisy naprawdę mają ręce i nogi, zaczynają wyglądać i przemawiać... Naprawdę, gigantyczny przeskok w jednej chwili. Tylko dobrze by było, gdybyś raczyła poprawić poprzednie 22 rozdziały, które w porównaniu z pierwszymi akapitami 23-ciego, wydają się być pisane przez zupełnie inną osobę! Jakbyś zamieniła się, lub wydoroślała o trzy lata. Nareszcie dostrzegam poprawnie skonstruowane zdania i choć nadal popełniasz liczne błędy, to i tak wydaje mi się, że z brnięcia przez bagno, przeszedłem w brnięcie przez zabrudzoną sadzawkę.
Ortografia - leży...
Nawet rozmowa Dumbledora z Tiarą wydaje się być jakaś taka „zmyślna” i „rozumna”.
Wreszcie natrafiłem na rozdział, który nie jest zły w gruncie rzeczy... Szkoda, że dopiero po 22 częściach...
I znowu wracamy do naszych bohaterów! Tym razem nie są już w górach Orgardu ale na spokojnych i zielonych łąkach. O ile można je nazwac "spokojnymi". Bo do spokojnych im bardzo daleko. Co krok Harry, Ron i Hermiona napotykali na różne przeszkody. To sklątkę, to innym razem na spiczaka. Raz nawet uciekali przed hipogryfem. Szybko się ściemniało i trójka przyjaciół musiała znaleśc miejsce do spania. Jednak nie było to łatwe. No bo gdzie można znaleśc schronienie na łąkach? Wykopac sobie norę?*
Chyba pospieszyłem się z pochwałami.
1)Po co piszesz o spokojnych łąkach, skoro potem przez kilka zdań tłumaczysz, że wcale spokojne nie są?
„Ten samochód jest zielony. Choć w rzeczywistości wcale nie jest zielony, bo jest czerwony.”
...
2)Po kiego grzyba oni trałują na piechotę, podczas gdy mogą przebyć tą odległość pod postacią smoków. Chyba, że im baterie wysiadły, czy coś...
- Ciemno, ciemno, ciemno. Najlepiej gdyby było tu drzewo...
Ron puknął się w głowę.
- Drzewo! Harry!
- Co? Nie znam żadnego zaklęcia na porost drzewa...
Ron pokręcił energicznie głową.
- Nie, nie, nie. Tu nie chodzi o zaklęcie, przecież...
- Mam moc ziemi!
- Właśnie!
Przyjaciele spojżeli po sobie. Harry zamknął oczy. Po chwili przed nimi stało już wysokie drzewo z dużymi, grubymi gałęziami a z jednej gałęzi zwisała długa liana.
1)Osobiście wniosę o przyznanie Nagrody Nobla, za niezwykle szybkie dojście do wniosków.
2)Niech mi ktoś wytłumaczy, co ma moc ziemi, do roślin? Tylko nie wyskakujcie mi z debilizmem: „Bo drzewa rosną w ziemi”, dobrze? Przeanalizowałem wszelkie możliwe aspekty korelacji między drzewem, a ziemią i dochodzę do wniosku, że drzewo ma tyle wspólnego z ziemią, co woda, czy oginiem Sama roślinność winna być osobnym rodzajem mocy, żeby to miało jakikolwiek sens... No bo przecież zastanówmy się. Jedyny stosunek rośliny i gleby, to styk (korzenie i ziemia), ale taki sam styk występuje między wodą a ziemią(na przykład dno morza) lub między powietrzem i wodą.
Nie mówcie mi, że ziemia karmi drzewo, bo przecież, woda tak samo jest potrzebna drzewu do życia, jak i energia cieplna (wywodząca się w prostej linii od ognia). W takim razie, gdyby być wiernym rozumowi, to cała trójka powinna mieć moc oddziaływania na rośliny, bowiem organizmy żywe, jako takie są zbudowane z każdego żywiołu po trochu(minerałów – utożsamianych z ziemią, wody, oraz energii cieplnej – ogień)
No chyba, że w tym świecie jest więcej jakiś absurdalnych reguł, o których nie mam pojęcia...
Pytanie odnośnie dalszej części:
Co ty masz z tym „Jednak”? Wpychasz to słowo gdzie popadnie bez żadnego uzasadnienia.
„Samochód skręcił w prawo. Jednak Andrzej kupił wino.”
Jaki w tym jest sens?!
Ronald przechadzał się po polanie. Niewiedział czemu ale coś kazału mu tu iśc. Taki głosik, który nieraz każe nam zrobic jakąś rzecz...
Od razu się przyznam, że ja tyle nie piję...
W każdym razie, kolejne akcje podejmowane szczególnie przez Rona, zdają się być bardziej naturalne, takie żywsze... I co jest mym wielkim zaskoczeniem, nie do końca dał wiarę w co zobaczył na pierwszy rzut oka... Zupełnie inaczej niż elfka Midnight, w innej recenzji na naszym blogu.
Trochę zaczynasz mi plusować, ale o ile nie poprawisz poprzednich części, a jest to większość tekstu to ocena niewiele podskoczy.
Na zaś katujesz oczy czytelnika prywatnymi scenami z życia „sztucznie zakochanych”, natomiast odmawiasz przyjemności zakosztowania realistycznych scen. Na kilometr czuć tu twój głód uczuć, który realizujesz używając swoich „ulubionych kukiełek” – Rona i Herminy.
Ron zaś jest dzielny niczym Arnold walczący z Predatorem!
-Muszę iść sam, tylko ja go powstrzymam! Dotrzyjcie do bazy i wezwijcie śmigłowce! Nie bierzcie broni, będzie na was polować!
Po dwudziestym piątym rozdziale przychodzi dziwne wrażenie, że autorka po uprzednim przyspieszeniu... Stopniowo zwalnia jak towarowy pod Sieradzem.
Ortografia, gramatyka – chyba autorka nie słyszała o istnieniu takich dziwadeł.
Ale! Przynajmniej rozdziały nie mają już oklepanych tytułów, a szczerze mówiąc zaczynają z lekka intrygować.
- Pamiętnik? Prowadziłeś pamiętnik?
- Tak. - Pokiwał głową mężczyzna. - Ale teraz już go nie ma. Miliardy kartek powyrywane z pamiętnika są teraz w różnych stronach świata.
Hola, hola! Miliardy kartek? Zaczynamy określać pamiętnik w skali populacji Chin? Trochę nieporęczny ten pamiętnik. Wiesz ja mam obok książkę co ma 600 stron grubości i ma mniej więcej rozmiary standardowej budowlanej cegły. Dokonałem małych obliczeń i wyszło mi, że z około półtora miliarda stron, dostaniesz książkę grubości stu kilometrów.
W następnych akapitach dowiadujemy się, że Ron to w gruncie rzeczy taki Neo, co potrafi „łyżki wyginać”... Wcale nie podoba mi się ta operacja z jednego względu. To mało oryginalne rozwiązanie. Mimo faktu, że jest umieszczone w innym świecie, mimo, że postacie robią coś, czego w HP jeszcze nie było, to realizujesz stary jak świat schemat powtarzany w tysiącach filmów, książek, kreskówek, komiksów itd...
Zastanówmy się:
Jest potężny zły charakter, który czyni zło, tylko dlatego, że sam jest „zły” – oklepany banał. Okazuje się, że jedynym sposobem by to zło zniszczyć, jest magiczny przedmiot o wielkiej mocy, oraz „wybraniec”, który musi owego przedmiotu użyć, i złego wyłotoszyć po pośladach. Co za tym idzie, okazuje się, że zwykły chłopina, lekki niezdara, jest tak naprawdę przepełnionym antycznymi mocami „wybrańcem”, ratunkiem dla świata. W innych anime, mangach, czy fantasy mamy z grubsza jakiegoś syna półboga, czy ucieleśnienia pradawnego demona, upadły anioł, czy inne gówno. W każdym razie znów się okazuje, że będzie więcej biegania i wysadzania w powietrze ognistymi kulami, niż używania mózgu.
-Ron... Jesteś Keanu.
To standardowy scenariusz dla kreskówki, która ma się sprzedać gimnazjalnej młodzieży. Ma być dużo światełek, wybuchów, nowych mocy, walk, ścian ognia, magicznych kul, podczas gdy gł. bohater nie podejmuje żadnego wysiłku intelektualnego, po prostu lezie przez tą fabułę jak kombajn przez pole i młóci, i młóci...
O ile bardziej na uznanie zasługiwałby taki chłopiec-mugol, który zrobiłby to samo co Ron na koniec opowiadania, a miast czarów, darów i mocy, użył umysłu, rozsądku, miast czystej siły magicznej. Wiesz... Nie sztuką jest zburzyć ruderę przy pomocy buldożera... Sztuką jest opchnąć komuś nieruchomość, tak by mieć z tego zysk.
Podziwianie ludzi myślących przy pracy – to jest rzecz intrygująca, ciekawa, może nie oryginalna, ale daje duże pole do popisu.
Oglądanie zaś kogoś komu dano wszystko z góry, jak ten idzie linią prostą rozwalając co popadnie – to nudny schemat, który był już wszędzie odwzorowany.
A no i zapomniałem dodać, że we wszystkim idzie o ratowanie świata. – hmmm, czekajcie, czy tego nie było w jakś... 95% fantastyki?
-... Jeżeli nie obudzi się za pare minut pal licho ten kamień i teleportujemy się do Hogwartu...
-Giordi! Znaleźliśmy rozbity statek Romulan! Wyślijcie tutaj doktor Crusher, musi zobaczyć co się da zrobić z rannymi! Picard, bez odbioru – Klik, klik!
- Feniks... - Wyszeptała Hermiona z oczami jak talerze
Ale takie od zupy, czy na przykład na drugie danie?
Mniemam, że autorce chodziło o spodki, bowiem mówi się „Oczy urosły mu/jej do rozmiarów spodków.” – a to skromna różnica.
- Boże Ron.... Jak dobrze że ją uratowałeś... Nie mógłbym życ z tą myślą że nigdy jej nie powiedziałem co do niej czuję że... Że ją kocham...
Ron poklepał Harrego po plecach i powiedział.
- Wiem Harry. To widac że się kochacie. I dobrze cie rozumiem bo widzisz... Tam pare tygodni temu w tej jaskini... Kiedy ten smok uderzył Hermionę... Ja...Ja myślałem że już po niej. Że już nigdy jej nie powiem jak bardzo ją kocham... Jak mi na niej zależy. I Ty napewno powiesz Ginni że ją kochasz. Ani ona ani Ty ani nikt inny nie umrze. Będzie OK...
Bożenko... znajdź sobie chłopaka, dobrze? Będzie Ok...
- Nie nie nie! To poprostu... Postac wymyślona przez pisarza. Romeo kochał się w Julli. To była najwieksza miłośc na świecie...
Największa? Zamiast po prostu spakować się i wieść wesołe życie z dala od świrów, oni mordowali się, wycinali dla siebie członków swej rodziny, brnęli w kolosalną wendetę, a na końcu z głupoty zabili i siebie...
Co w tym „wielkiego”? Prawdziwa miłość, była w oczach dzieci i żony pułkownika Harolda Moora, gdy ten musiał za rozkazem wyjechać na wojnę do doliny La Drang.
Prawdziwą miłość to czuł pewien ukraiński skazaniec, którego więź z rodziną przez trzydzieści lat trzymała przy życiu w syberyjskim łagrze.
Prawdziwą miłością Charles White Whittlesey otoczył swoich ludzi, za których w pierwszej wojnie światowej sam oddałby życie, odcięty przez Niemców i zagubiony za linią frontu.
Prawdziwą miłość to czuła pewna hiszpańska pisarka, którą pod rządami Franco wzięto do niewoli, robiąc z niej koszarową dziwkę. Jej mąż zaharowywał się na śmierć, by zarobić pieniądze na jej wykup – rabował, napadał, zabijał.
No ale według was „największa miłość” rodzi się między wypachnionymi damulkami, a „ciachami” pokroju Orlando Blooma, którzy wygodnie myziają się i obściskują, leżąc na miękkich kanapach, obrzucając się kwiatami, perłami, oraz miłosną poezją... dokładnie ten śmieszny etos biologicznej miłości kiedy wszystko jest „dobrze”... kiedy nikt nie traci pracy, kiedy nikt nie popada w nałóg, kiedy nie ma żadnych kłopotów, czyż nie? To prawdziwa „miłość”.
Daj spokój i przestań pieprzyć te słodkie farmazony z tanich romansideł produkowanych taśmowo dla otępiałej tłuszczy... Ja nie wiem, czy ty w to wierzysz, czy piszesz tylko na potrzeby opowiadania... Jeśli to drugie, to jestem w stanie zrozumieć. Jeśli to pierwsze... No cóż, może lepiej nie będę sypał wywodem co na ten temat myślę.
-[do Hermiony]Wyglądasz jak moja żona. No może nie dokładnie ale jesteś bardzo do niej podobna. Ona tez była taka piekna. Tak, tak. I mądra. Inteligenta. Moc wody. Wodny smok.
Tak, tak... I piękna i cudowna, i dystyngowana, i elokwentna, i napisana przez bardzo skromną autorkę fan-fica...
Bez wątpienia skrywała ona tajemnicę.
Po co te rusycyzmy?! Mówisz jak Lepper... Wystarczy „Bez wątpienia skrywała tajemnicę.” – od razu brzmi lepiej. Wyzbądź się tego złego nawyku wstawiania na siłę słów, które rozwlekają zdanie.
Dalej wracamy do znanego typu relacji z walki – zero ciekawych opisów.
Wszystko wygląda mniej więcej tak:
„I zaczęli walczyć. Walczyli długo, och jak długo walczyli. I tak walczyli i walczyli, a szala zwycięstwa raz na stronę Rona się przechylała, raz na stronę wroga. I walczyli dalej... Walczyli, walczyli, wymieniali się ciosami... Och jak walczyli... (zieeew) Wezwali posiłki. Walczyli... Aż w końcu wygrali...”
Było to wielkie sklepisko Feniksów.
Sklepisko – a co to za nowomowa partyjna?
- Ty masz zawsze fart Ron...
Od góry na sprawę patrząc, to oni wszyscy mają więcej szczęścia niż rozumu.
Dobra... jestem na szczęście już na przedostatnim rozdziale! Wreszcie się skończy! Hurra!
Tak. Rozdział 29 zaczyna się od majaków i wizji, czego można było się spodziewać.
Co więcej wychodzi na jaw wrodzony debilizm Voldemorta, który nie wiedzieć czemu, dostaje „Berserker Mode” i zarzyna centaury.
Skoro o wszystkim wiedział, skoro polował na Rona, to czemu od razu nie uderzył w chłopaka, kiedy ten był najsłabszy?! To ma być złoczyńca? Czy on potrafi sobie w ogóle zaplanować dzień? Zaplanować cokolwiek?! Rozumowanie Voldemorta przypomina proces myślowy dresa, polującego na samotnego kibola GKS’u!
-E! Dzie jest Rudy?!
-Nie powiem!
-To masz wpierdol! – I zabija centaura...
Nad zagadnieniami fabularnymi nie będę się rozwodził... Trudno cokolwiek o nich powiedzieć, bez rwania włosów z głowy.
I wreszcie ostatni rozdział!
Jak zwykle zaczyna się pierdołami. – Dosłownie. Autorka nie ma pojęcia o czym pisze, bowiem sama (mogę się założyć) czegoś podobnego nie przeżyła.
Dalej nie jest wcale lepiej. Znów wracamy do modelu: Z punktu A, do B. Na koniec z Rona robi się totalna krzyżówka Hogana, Arnolda, Vina Disela, Mr. T.
W każdym razie skończyłem i teraz pozwólcie, że ocenię całokształt.
Fabuła
Nagięta do granic możliwości, a za razem spłycona tak bardzo, że kolejna konferencja Ziobry wydaje się być mniej schematyczna. Ogromna nuda i brak pomysłu. Przygoda pokroju Pokemonów i Dragonballa, cały czas podbita ckliwostkami autorki – czyli idziemy i bijemy coraz potężniejsze stwory + szczypta marnego Love Story.
Świat i postacie
Absurd na bzdurze głupotę pogania. Tam nie ma za grosz sensu. Postacie nie myślą, są sztuczne, nie mają własnej osobowości, charakterów, tylko „maski” namalowane przez autorkę... Ja wiem, że gdyby im owe maski pozdejmować, pod spodem zauważylibyśmy same skwaszone miny.
Schematy, schematy i jeszcze raz schematy!
Poprawność zapisu
...
Skąd ty jesteś, że robisz takie błędy? Z Niemiec? Z Mołdawii? Z dykty?
Strona graficzna
To absolutnie jedyna rzecz, która to opowiadanie uciągnie trochę w górę!
Zapis jest z grubsza czytelny. Kolory nie rażą. Obrazki choć nie zachwycają, to i nie są infantylne. Podoba mi się skromność strony. Ułatwia nawigację, która dzięki podziałowi na rozdziały, świetnie się sprawdza. To fakt, że wszystko jest do ogarnięcia i od strony wizualnej nie jest męczące.
Jeszcze jeden komentarz do tekstu
Wróciłam. Proszę o komentarze. Pamiętam czasy jak było ich mnustwo:) Licze na was:)
PS wiecie że to już prawie koniec historii prawda?:( Alej jak skończe tą "namiastkę książki"bo bestcelerrem to to nie jest:) to dokończe tamto opowiadanie o horckruksach i napewno napisze inne.
1)Namiastkę Książki?! – Słuchaj, nie wiem jak u ciebie z wiekiem, ale ktoś kto pisze w ten sposób co ty i ma dajmy na to 16-18 lat, od razu powiem, że nie ma nawet co marzyć o książce. O ile jesteś młodsza, może co nieco się poprawi, choć baaardzo czarno to widzę.
2)Błagam! Nie pisz więcej!
Na jakimś blogu z ocenami, dostałaś całkiem nędzną notę, gdzie określono twój pomysł jako oryginalny. Pozwolisz zatem, że wyprowadzę Cię z błędu. Ten pomysł nie jest oryginalny, jest po prostu ubrany w inną oprawkę. Z czego oczywiście wnioskuję, że osoba oceniająca opowiadanie nie miała pojęcia co to jest oryginalność, chociaż temu się nie dziwie, na tamtym blogu wystawiają osobne oceny za „występowanie literówek”, oraz „mylenie literek w wyrazach” – podczas gdy to dokładnie jedno i to samo.
Tekst
Fabuła: 1/10
Postacie: 0/10
Pomysłowość: 1/10
Styl: 2/10
Całkowita ocena tekstu: 4/40
Grafika
Układ: 5/10
Ilustracje: 3/10
Przejrzystość: 5/10
Styl i kolorystyka: 4/10
Całkowita ocena grafiki: 17/40
Poprawność językowa
Ortografia: -2/10
Gramatyka: 1/10
Interpunkcja: 2/10
Łatwość odbioru: 3/10
Całkowita ocena poprawności językowej: 4/40
Klasyfikacja w rankingu Federacji WGC (TGO) 25 punktów

PS Jaki to ma tytuł do ciężkiej cholery?! Póki co wpiszę „Bożena 99”...
PS2 Coś do smaku odnośnie Hogwartu
1 komentarz:
ogonek i ryjek są moim orężem
prawdą i rozumem zło przezwyciężę
dzięki mocy planety kwik!
A oto "stenogram" mojej i Pana Jezusa rozmowy.
prześle ci tą fotę, ale póki co ryje bożenę... jestem na siódmym rozdziale
Pan Jezus (11-09-2007 14:28)
Jezuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu
Pan Jezus (11-09-2007 14:28)
jakie gówno!!!!!!!!!!!!!!
Wredna (11-09-2007 14:29)
az tak źle?
Pan Jezus (11-09-2007 14:29)
ŹLE?!?!?!?
Pan Jezus (11-09-2007 14:29)
Ź L E???????????????????????????!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Pan Jezus (11-09-2007 14:29)
KURWAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
Pan Jezus (11-09-2007 14:29)
Źle to było w 39!
Pan Jezus (11-09-2007 14:29)
Źle to było w Kambodży!!!!!!!!!!!!
Wredna (11-09-2007 14:30)
słuchaj, ten dialog trzeba wstawić XD
Wredna (11-09-2007 14:30)
ale czym cię aż tak urzekła?
Wredna (11-09-2007 14:39)
ja sie zabieram za Moc milosci. Tylko narazie skopiuje sobie do worda, bo tamte kolorki mogą zabić
Wredna (11-09-2007 14:42)
kurwa! 84 str. times 10
Wredna (11-09-2007 14:42)
Bedę to męczyć z miesiąc
Pan Jezus (11-09-2007 12:27)
To jest !!!!!!
Pan Jezus (11-09-2007 12:27)
KURWA SAM NIE WIEM!
Wredna (11-09-2007 14:45)
czy ona przeżyje ten komentarz?
Pan Jezus (11-09-2007 14:46)
mam nadzieje że nie... :|
Wredna (11-09-2007 14:46)
tak, czy owak - spadam sprzed kompa, bo chyba oslepnę
Pan Jezus (11-09-2007 14:46)
ok
Wredna (11-09-2007 14:46)
pa
Prześlij komentarz